niedziela, 9 października 2011

Fryderyk Nietzsche - Antychrześcijanin


(fragment)         " Przedmowa
Książka ta należy do najmniej licznych czytelników. Może żaden z nich jeszcze nie żyje. Mogliby to być ci, którzy rozumieją mojego Zaratustrę, jakże bym śmiał mylić siebie z tymi, którzy już dziś znajdują chętne ucho? — Dopiero pojutrze należy do mnie. Niektórzy rodzą się po śmierci. Warunki, pod jakimi można mnie zrozumieć, zrozumieć z koniecznością — znam je aż nazbyt dokładnie. Czytelnik musi być bezwzględnie prawy w kwestiach ducha, by wytrzymać choćby tylko moją powagę, moją pasję. Musi być zaprawiony do życia na szczytach — do spoglądania z góry na żałosną paplaninę o polityce i egoizmie narodów. Musi zobojętnieć, nigdy nie może pytać, czy prawda przynosi pożytek, czy nie staje się czyimś fatum... Zamiłowanie, z jakim potęga stawia pytania, których stawiać nikt nie ma dzisiaj odwagi; odwaga do zakazanych przedsięwzięć; predestynacja do labiryntu. Doświadczenie wywiedzione z siedmiu samotności. Nowe ucho dla nowej muzyki. Nowe oko dla najbardziej odległych widoków. Nowe sumienie dla prawd, które dotychczas pozostawały nieme. I wola oszczędności, właściwej wielkiemu stylowi: jego siła, jego entuzjazm, razem zespolone... Szacunek dla siebie, miłość do siebie, bezwarunkowa wolność wobec siebie... No dobrze! Jedynie tacy są moimi czytelnikami, moimi prawowitymi czytelnikami, z góry mi przeznaczonymi czytelnikami, cóż mi po reszcie?— Reszta to tylko ludzkość. — Nad ludzkością trzeba górować siłą, wysokością duszy — pogardą...
Fryderyk Nietsche


1
Spójrzmy sobie w twarz. Jesteśmy Hiperborejczykami — wiemy dostatecznie dobrze, na jakim ustroniu przyszło nam żyć...Ani lądem, ani wodą nie znajdziesz drogi do Hiperborejczyków". Wiedział o nas już Pindar. Po tamtej stronie Północy, lodów, śmierci — nasze życie, nasze szczęście... Odkryliśmy szczęście, znamy drogę, znaleźliśmy wyjście z wielotysiącletniego labiryntu. Kto inny jeszcze je znalazł? — Może nowoczesny człowiek?..Nie umiem wyjść ani wejść; jestem wszystkim, co nie umie ani wyjść, ani wejść" — wzdycha nowoczesny człowiek... Na tę nowoczesność byliśmy chorzy — na gnuśny pokój, na tchórzliwy kompromis, na całą cnotliwą nieczystość nowoczesnego „tak" i „nie". Owa tolerancja i largeur serca, która wszystko „wybacza", bo wszystko „pojmuje", jest dla nas niczym sirocco. Żyć pośród lodów raczej niż pośród nowoczesnych cnót i innych wiatrów południowych!... Byliśmy dostatecznie dzielni, nie oszczędzaliśmy ani siebie, ani innych, lecz długo nie wiedzieliśmy, dokąd iść ze swą dzielnością. Sposępnieliśmy, nazywano nas fatalistami. Nasze fatum — była nim pełnia, było nim napięcie, spiętrzenie sil. Łaknęliśmy błyskawicy i czynów, pozostawaliśmy jak najdalej od szczęścia słabeuszy, od „poddawania się"... Burza szalała w naszych przestworzach, natura, którą jesteśmy, uległa zaciemnieniu—albowiem nie mieliśmy drogi. Formuła naszego szczęścia: „tak", „nie", linia prosta, cel...

2
Co jest dobre? — Wszystko, co zwiększa w człowieku poczucie mocy, wolę mocy, samą moc. Co jest liche? — Wszystko, co pochodzi ze słabości. Co jest szczęściem? — Poczucie, że moc rośnie, że opór zostaje przezwyciężony. Niezadowolenie, lecz większa moc, niepokój w ogóle, lecz wojna, nie cnota, lecz tężyzna (cnota w renesansowym stylu. Mirtu, cnota wolna od moralizatorstwa) Niech zginą słabi i nieudatni, pierwsza teza naszej miłości do człowieka. I należy im w tym jeszcze dopomóc. Co jest szkodliwsze niż wszelka zdrożność Aktywne współcierpienie z wszystkimi nieudatnymi i słabymi — chrześcijaństwo...

3
Problemem, który tu stawiam, nie jest pytanie, co ma zastąpić ludzkość w łańcuchu istot (— człowiek jest końcem —)? Lecz pytanie, jaki typ człowieka należy wyhodować, jakiego typu człowieka należy chcieć, jako typu, który jest wyższy pod względem wartości, który jest godniejszy życia, który może być pewniejszy swej przyszłości. Ten wyższy pod względem wartości typ dość często się już pojawia, lecz jako szczęśliwy przypadek, jako wyjątek, nigdy jako coś, czego by chciano. Przeciwnie, budził on właśnie największy strach, był dotychczas nieledwie uosobieniem straszliwości; strach zaś sprawił, że chciano przeciwnego typu, że go hodowano, że go osiągnięto, zwierzę domowe, zwierzę stadne, chore zwierzę człowiek — chrześcijanin...

4
Ludzkość nie przedstawia, jak dzisiaj uważają, rozwoju ku czemuś lepszemu czy potężniejszemu, czy wyższemu. „Postęp" jest niczym więcej jak nowoczesną ideą, to znaczy błędną ideą. Dzisiejszy Europejczyk stoi pod względem wartości niżej od Europejczyka czasów renesansu, rozwój bynajmniej nie jest podwyższaniem, wzmaganiem, potęgowaniem, do których dochodziłoby mocą jakiejkolwiek konieczności. Stale natomiast, w najróżniejszych miejscach na ziemi i w kręgu najrozmaitszych kultur, rozkwitają pojedyncze egzemplarze, które rzeczywiście reprezentują wyższy typ, coś, co w porównaniu z ogółem ludzkości jest rodzajem nadczłowieka. Takie szczęśliwe przypadki wielkiego rozkwitu zawsze byty możliwe i zapewne zawsze też będą możliwe. Całe rody nawet, plemiona, ludy mogą niekiedy przedstawiać sobą tego rodzaju traf.

5
Chrześcijaństwa nie należy zdobić i stroić, wydało ono śmiertelną wojnę temu wyższemu typowi człowieka, wszystkie jego podstawowe instynkty skazało na wygnanie, wydestylowało z nich zło, złego człowieka — potężny człowiek jako typowa naganność, jako „człowiek naganny". Chrześcijaństwo wzięło stronę wszystkiego, co słabe, niskie, co nieudane, uczyniło ideałem sprzeciw wobec instynktów samozachowawczych potężnego życia, zepsuło rozum nawet najpotężniejszych duchowo natur, ucząc odczuwać naczelne wartości duchowe jako grzeszne, jako błędne, jako pokuszenie. Najżałośniejszy przykład — zepsucie Pascala, który wierzył, że jego rozum uległ zepsuciu przez grzech pierworodny, podczas gdy był on zepsuty jedynie przez jego chrześcijaństwo!

6
Ukazało się mi bolesne, okropne widowisko: ściągnąłem zasłonę z zepsucia człowieka. Słowu temu, w mych ustach, nie grozi przynajmniej jedno podejrzenie: jakoby zawierało ono oskarżenie moralne przeciwko człowiekowi. Jest ono — chciałbym jeszcze raz podkreślić — wolne od moralizatorstwa, wolne do tego stopnia, że owo zepsucie najmocniej odczuwam właśnie tam, gdzie dotychczas najbardziej świadomie aspirowano do „cnoty", do „boskości". Zepsucie rozumiem, łatwo już zgadnąć, w znaczeniu dekadencji: twierdzę, że wszystkie wartości, w których ludzkość sumuje teraz swe naczelne pragnienia, są wartościami dekadenckimi. Zwierzę, gatunek, indywiduum nazywam zepsutym, jeśli traci ono swe instynkty, jeśli wybiera, jeśli preferuje coś, co dlań szkodliwe. Historia „uczuć wyższych", „ideałów ludzkości" — możliwe, że będę ją musiał opowiedzieć— prawie wyjaśniałaby również, dlaczego człowiek jest tak zepsuty. Samo życie uważam za instynkt wzrostu, instynkt trwania, instynkt gromadzenia sił, za instynkt mocy: gdzie brak woli mocy, tam następuje schyłek. Twierdzę, że wszystkim naczelnym wartościom ludzkości brak tej woli, — że panują, przybierając najświętsze nazwy, wartości schyłkowe, wartości nihilistyczne.

7
Chrześcijaństwo jest nazwane religią współcierpienia. — Współcierpienie stanowi przeciwieństwo uczuć fonicznych, które podwyższają energię witalności, działa depresyjnie. Kto współcierpi, ten traci siłę. Współcierpienie mnoży i zwielokrotnia ubytek siły, jaki przynosi życiu już samo cierpienie. Przez 'współcierpienie samo cierpienie staje się zaraźliwe, w wyniku współcierpienia może niekiedy nastąpić ogólny ubytek życia i energii życiowej, który pozostaje w absurdalnym stosunku do kwantum przyczyny (— przypadek śmierci Nazareńczyka) Jest to pierwszy aspekt, ale można wskazać jeszcze ważniejszy. Jeśli przyjąć, że miarą współcierpienia jest wartość reakcji, które zwykło ono wywoływać, to jego niebezpieczny dla życia charakter ukaże się w jeszcze jaśniejszym świetle. W ogólności, Współcierpienie staje w poprzek prawu rozwoju, które jest prawem selekcji. Współcierpienie zachowuje przy życiu tych, którzy dojrzeli do zagłady, broni wydziedziczonych i skazańców życia, mnóstwem wszelkiego rodzaju nieudatnych tworów, które utrzymuje przy życiu, nadaje samemu życiu posępny i problematyczny widok. Odważono się nazywać Współcierpienie cnotą (—każda dostojna moralność uważa je za słabość —), posunięto się jeszcze dalej, uczyniono z niego uosobienie cnoty, podstawę i źródło wszystkich cnót — tyle tylko, że dokonano tego, o czym stale należy pamiętać, z punktu widzenia filozofii, która była filozofią nihilistyczną, która na swej tarczy wypisała negację życia. Schopenhauer miał rację: współcierpienie neguje życie, czyni je godnym zanegowania —Współcierpienie jest praktyką nihilizmu. Powiedzmy jeszcze raz: ów depresyjny i zaraźliwy instynkt staje w poprzek tych instynktów, które dążą do zachowania życia i podwyższenia jego wartości, zwielokrotniając nędzę i zachowując wszystko, co nędzne, jest ono głównym narzędziem potęgowania dekadencji — Współcierpienie namawia do nicości!... Nikt nie mówi „nicość", miast tego mówi się „tamten świat", albo „Bóg", albo „prawdziwe życie", albo nirwana, wybawienie, błogość... Ta niewinna retoryka z królestwa religijno-moralnej idiosynkrazji okaże się zaraz znacznie mniej niewinna, gdy pojmiemy, jaka tendencja narzuca tu na siebie płaszcz wzniosłych słów: tendencja wroga życiu. Schopenhauer był wrogi życiu, dlatego Współcierpienie stało się dlań cnotą... Arystoteles, jak wiadomo, widział we współcierpieniu chorobliwy i niebezpieczny stan, na który dobrze jest od czasu do czasu zadziałać środkiem przeczyszczającym, za jaki uważał tragedię. Z perspektywy instynktu życia faktycznie należałoby poszukać jakiegoś środka, który pozwoliłby nakłuć tak chorobliwą i niebezpieczną kumulację współcierpienia, jaką stanowi przypadek Schopenhauera (a także, niestety, cala nasza literacka i artystyczna dekadencja od Sankt Petersburga po Paryż, od Tołstoja po Wagnera), aby [wreszcie] pękła... W naszej niezdrowej nowoczesności nic nie jest tak niezdrowe jak chrześcijańskie Współcierpienie. Tutaj być lekarzem, tutaj być nieubłaganym, tutaj ciąć nożem — do nas należy to zadanie, to jest nasz rodzaj miłości do człowieka, dzięki temu my jesteśmy filozofami, my Hiperborejczycy!

8
Trzeba koniecznie powiedzieć, kogo odczuwamy jako nasze przeciwieństwo — teologów i wszystko, co ma w żyłach krew teologów — całą naszą filozofię... Fatum to trzeba zobaczyć z bliska, a jeszcze lepiej, trzeba je przeżyć w sobie, trzeba przez nie nieomal zginąć, by już nie pozwolić z siebie żartować (— wolny duch naszych panów przyrodników i fizjologów jest, w moich oczach, żartem — brak im pasji w tych sprawach, cierpienia z ich powodu). Owo zatrucie sięga znacznie dalej, niż się sądzi, teologiczny instynkt pychy odnajdywałem wszędzie, gdzie człowiek czuje się dziś „idealistą" — gdzie, mocą wyższego pochodzenia, rości sobie prawo, by patrzeć na rzeczywistość wyniosłym i obcym okiem... Idealista, najzupełniej tak samo jak kapłan, trzyma w swym ręku (— i nie tylko w ręku!) wszystkie, wielkie pojęcia, igra nimi z dobrotliwą pogardą wobec „intelektu", „zmysłów",. „czci", „dobrobytu", „nauki", rzeczy tego rodzaju widzi poniżej siebie, niczym jakieś szkodliwe i uwodzicielskie siły, ponad który [mi] „duch" buja w swym czystym byciu dla siebie: — tak jakby pokora, czystość płciowa, ubóstwo, jednym słowem świętość, nie wyrządziły dotychczas życiu niewymownie większej szkody niż wszelkie okropności i występki... Czysty duch jest czystym kłamstwem... Dopóki kapłan, który z powołania neguje, szkaluje, zatruwa życie, będzie uchodzić za wyższy typ człowieka, dopóty nie będzie odpowiedzi na pytanie, co jest prawdą? Prawdę postawiono już na głowie, skoro świadomy adwokat nicości i negowania uchodzi za reprezentanta „prawdy"...

9
Wydaję wojnę temu instynktowi teologicznemu, wszędzie znajdowałem jego ślady. Kto ma w żyłach krew teologów, ten od początku do wszystkich rzeczy odnosi się opacznie i nieuczciwie. Patos, który się z tego rozwija, nosi miano wiary, raz na zawsze przymknąć oczy na siebie, by nie cierpieć od widoku nieuleczalnej fałszywości. Skutkiem tej błędnej optyki wobec wszystkich rzeczy człowiek kreuje moralność, cnotę, świętość, a czyste sumienie łączy z fałszywym widzeniem — żąda, by żadna inna optyka nie miała już wartości, skoro własną uświęcił nazwami „Bóg" „wybawienie" „wieczność". Wszędzie dogrzebałem się jeszcze instynktu teologicznego: jest on najbardziej rozpowszechnioną, prawdziwie podziemną formą fałszywości. Wszystko, co teolog odczuwa jako prawdziwe, musi być fałszywe: można to uznać nieomal za kryterium prawdy. Jego najniższy instynkt samozachowawczy nie pozwala, by rzeczywistość doszła w jakimkolwiek punkcie do czci czy choćby tylko do głosu. Wszędzie, dokąd sięga wpływ teologów, sąd wartościujący jest postawiony na głowie, a pojęcia „prawdziwy" i „fałszywy" z konieczności ulegają odwróceniu, co dla życia jest najbardziej szkodliwe, to nazywa się tu „prawdziwym", co zaś je podnosi, wymaga, afirmuje, usprawiedliwia i czyni zwycięskim, to nazywa się „fałszywym"... Gdy za pomocą „sumienia" książąt (czy ludów —) teologowie wyciągają rękę po władzę, nie mamy wątpliwości, co, w gruncie rzeczy, za każdym razem się tam dzieje: wola końca, wola nihilistyczna chce władzy...

10
Niemcy zrozumieją mnie natychmiast, gdy powiem, że krew teologów zepsuła filozofię. Praojcem niemieckiej filozofii jest protestancki pastor, a sam protestantyzm jej peccatum originale. Definicja protestantyzmu: porażenie połowiczne chrześcijaństwa — oraz rozumu. Wystarczy tylko powiedzieć: Instytut Tybingeński, by pojąć, czym, w gruncie rzeczy, jest niemiecka filozofia — podstępną teologią... Szwabi są w Niemczech najlepszymi kłamcami, kłamią niewinnie... Skąd radość, którą w świecie niemieckich uczonych, składającym się w trzech czwartych z synów proboszczów i nauczycieli, wywołało wystąpienie Kanta — skąd niemieckie przekonanie, które i dziś jeszcze znajduje rezonans, że od Kanta rozpoczyna się zwrot ku lepszemu? Instynkt teologiczny niemieckiego uczonego przeczul możliwości, które teraz ponownie się zarysowały... Kręta ścieżka, wiodąca do dawnego ideału, znów stała otworem, pojęcie „świat prawdziwy", pojęcie moralności jako esencji świata (— dwa najbardziej złośliwe błędy, jakie tylko istnieją!) teraz, znów były, dzięki chytrze roztropnemu sceptycyzmowi, jeśli nie do dowiedzenia, to przynajmniej już nie do obalenia... Rozum, prawo rozumu nie sięga tak daleko... Z rzeczywistości uczyniono „pozór"; a całkowicie skłamany świat, świat bytu — rzeczywistością... Sukces Kanta jest niczym więcej jak sukcesem teologa. Kant, tak jak Luter, jak Leibnitz, był jeszcze jednym hamulcem, użytym przez niepewną siebie, niemiecką prawość.

11
Jeszcze słowo przeciw Kantowi jako moraliście. Cnota musi być naszym wynalazkiem, naszą najbardziej osobistą obroną konieczną i potrzebą konieczną, w każdym innym znaczeniu cnota jest tylko zagrożeniem. Co nie jest warunkiem naszego życia, to przynosi mu szkodę, cnota, która, jak chciał Kant, ma swe źródło jedynie w poczuciu szacunku dla pojęcia „cnota'', jest szkodliwa, „Cnota", „obowiązek", „dobro samo w sobie", dobro nieosobiste i powszechnie ważne — urojenia, w których wyraża się schyłek, ostateczne osłabienie życia, królewiecka chińszczyzna. Najgłębsze prawa samozachowania i wzrostu nakazują coś przeciwnego, by każdy wynalazł sobie własną cnotę, własny imperatyw kategoryczny. Każdy lud zginie, jeśli swój obowiązek pomyli z pojęciem obowiązku w ogóle. Nic nie rujnuje tak głęboko, tak wewnętrznie, jak wszelki „nieosobisty" obowiązek, wszelka ofiara na ołtarzu molocha abstrakcji. Że, też nie odczuto Kantowskiego imperatywu kategorycznego jako niebezpiecznego dla życia!... Wziął go w obronę sam instynkt teologiczny! — Postępek, do którego zmusza instynkt życia, za dowód swej prawowitości ma rozkosz, ale ów nihilista o chrześcijańsko-dogmatycznych trzewiach uważał rozkosz za zarzut... Któż się wyniszcza szybciej niż człowiek, który pracuje, myśli, odczuwa bez wewnętrznej konieczności, bez głęboko osobistego wyboru, bez rozkoszy? Którym powoduje automat „obowiązku"? Coś takiego jest wręcz przepisem na dekadencję, nawet na idiotyzm... Kant zidiociał. — I pomyśleć, że był współczesnym Goethego! To pajęcze fatum uchodziło — nadal uchodzi — za uosobienie niemieckiego filozofa... Wystrzegam się, by nie powiedzieć, co myślę o Niemcach... Czyż Kant nie widział w rewolucji francuskiej przejścia od nieorganicznej do organicznej formy państwa? Czyż nie pytał, czy istnieją zdarzenia, których nie można wyjaśnić inaczej jak tylko predyspozycjami moralnymi ludzkości, tak, iż raz na zawsze dowodzą one „dążenia ludzkości do dobra"? Odpowiedź Kanta: „tym jest rewolucja". Całkowicie chybiony instynkt, sprzeczność z naturą jako instynkt, niemiecka dekadencja jako filozofia — tym jest Kant!

12
Pomijam paru sceptyków, przyzwoity typ w dziejach filozofii, lecz cała reszta nie zna najpierwszych wymogów intelektualnej prawości. Wszyscy oni, ci wielcy fantaści, te dziwolągi, postępują jak kobieciny — „piękne uczucia" mają już za argument, „wzniesioną pierś" za miech bóstwa, przekonanie za kryterium prawdy. Na koniec jeszcze Kant, z „niemiecką" niewinnością, próbował tę formę zepsucia, ten brak sumienia intelektualnego unaukowić za pomocą pojęcia „rozumu praktycznego": wynalazł specjalny rodzaj rozumu dla zagadnień, w przypadku, których można się nie kłopotać rozumem, dla zagadnień, w których odzywa się moralność, gdy odzywa się wzniosły postulat „powinieneś"'. Jeśli zważyć, że u niemal wszystkich ludów filozof jest niczym więcej jak rozwiniętą formą typu kapłańskiego, to nie zaskakuje już owo dziedzictwo kapłana, owo fałszowanie wobec samego siebie. Kto ma święte zadania, na przykład chce poprawiać, ratować, wybawiać ludzi, kto nosi Boga w sercu, kto jest głosem transcendentnych imperatywów, ten dzięki takiej misji stoi już poza wszystkimi czysto intelektualnymi ocenami — ten sam jest już uświęcony przez takie zadania, ten sam jest już typem wyższego porządku! Cóż obchodzi kapłana nauka! Kapłan jest ponad nią! — A kapłan dotychczas panował! On definiował pojęcia „prawdziwy" i „nieprawdziwy"!...

13
Nie lekceważmy tego, my sami, my wolne duchy, jesteśmy już „przewartościowaniem wszystkich wartości", wcieloną deklaracją wojny i tryumfu, skierowaną do wszystkich dawnych pojęć „prawdziwy" i „nieprawdziwy" Najbardziej wartościowe poglądy znajduje się najpóźniej, a najwartościowsze poglądy są metodą. Przez tysiąclecia wszelkie metody, wszelkie przesłanki naszej dzisiejszej naukowości ściągały na siebie najgłębszą pogardę, która wykluczała z towarzystwa ludzi „zacnych" — uchodziło się za „antagonistę Boga", za człowieka gardzącego prawdą, za „opętańca". Kto prezentował naukową postawę, ten był czandalą... Mieliśmy przeciw sobie cały patos ludzkości — jej pojęcie o tym, czym powinna być prawda, czym powinna być służba dla prawdy, każde „powinieneś" było do tej pory skierowane przeciwko nam... Przedmiot, którym się zajmowaliśmy, praktyka, którą uprawialiśmy, cicha, ostrożna, nieufna postawa, którą prezentowaliśmy — ludzkości wszystko to jawiło się jako zupełnie niegodne i zasługujące na pogardę. Na koniec można zapewne zapytać, nie bez racji, czy to nie, aby smak estetyczny utrzymywał ludzkość tak długo w ślepocie, ludzkość domagała się od prawdy malowniczego efektu, jednocześnie domagała się od poznających, by mocno oddziaływali na zmysły. Nasza skromność najdłużej była jej nie w smak... O, jakże one to odgadły, te indory Boga.

14
Przekwalifikowaliśmy się. Staliśmy się pod każdym względem skromniejsi. Nie wywodzimy już człowieka z „ducha", z „bóstwa", na powrót postawiliśmy go między zwierzętami. Uważamy go za najpotężniejsze wśród zwierząt, ponieważ jest on najbardziej podstępnym zwierzęciem, konsekwencją tego jest jego duchowość. Z drugiej strony, bronimy się przed próżnością, która i tutaj chciałaby dojść do głosu, jakoby człowiek był wielkim, ukrytym celem ewolucji zwierzęcej. W żadnym razie nie jest on koroną stworzenia, każda istota, obok niego, stoi na tym samym szczeblu doskonałości... Głosząc tak, głosimy jeszcze zbyt dużo, relatywnie biorąc, człowiek jest zwierzęciem najbardziej nieudatnym, najbardziej chorowitym, które najbardziej niebezpiecznie zbłądziło i odeszło od swych instynktów — jakkolwiek, dzięki temu wszystkiemu, i zwierzęciem najbardziej interesującym! — Jeśli chodzi o zwierzęta, to Kartezjusz jako pierwszy, z godną szacunku śmiałością, odważył się na koncept, by rozumieć zwierzę jako machina, cała nasza fizjologia stara się o dowód tej tezy. Co logiczne, nie pomijamy człowieka, jak czynił jeszcze Kartezjusz: dzisiejsze pojmowanie człowieka sięga dokładnie tak daleko, jak daleko pojmujemy człowieka jako maszynę. Niegdyś przydawano człowiekowi „wolną wolę" jako jego posag z wyższego świata, dzisiaj zabraliśmy mu nawet wolę — w tym sensie, że woli nie można już pojmować jako jakiejś zdolności. Dawne słowo „wola" nazywa jedynie rezultat, rodzaj indywidualnej reakcji, która w sposób konieczny następuje w odpowiedzi na mnogość po części sprzecznych, po części współbrzmiących pobudzeń — wola już nie „działa", już nie „porusza"... W świadomości człowieka, w „duchu" widziano niegdyś dowód na jego wyższe pochodzenie, na jego boskość, aby osiągnąć spełnienie, człowiek miał, jak mu radzono, niczym żółw wciągnąć w siebie zmysły, zawiesić obcowanie z ziemskim światem, zrzucić śmiertelną powlokę, a wówczas ukaże się jego sedno, „czysty duch". Również w namyśle nad tą kwestią mieliśmy lepsze oczy: świadomość, „ducha" uważamy właśnie za symptom relatywnej niedoskonałości organizmu, za próbowanie, dotykanie, chybianie, za wysiłek, w którym człowiek niepotrzebnie zużywa wiele sił nerwowych — przeczymy przekonaniu, że można cokolwiek robić doskonale, robiąc to w świadomy sposób. „Czysty duch" jest czystą głupotą, jeśli odliczymy system nerwowy i zmysły, ową „śmiertelną powłokę", to się przeliczymy—nic więcej!...

15
W chrześcijaństwie ani moralność, ani religia choćby w jednym punkcie nie stykają się z rzeczywistością. Same wyimaginowane przyczyny („Bóg", „dusza",, ja", „duch", „wolna wola" — albo też „nie-wolna"); same wyimaginowane skutki („grzech", „wybawienie", „łaska", „kara", „odpuszczenie grzechu"). Obcowanie między wyimaginowanymi istotami („Bóg" „duchy" „dusze"), wyimaginowane przyrodoznawstwo (antropocentryczne, zupełny brak pojęcia przyczyn naturalnych), wyimaginowana psychologia (same nieporozumienia, co do człowieka, interpretacja przyjemnych czy nieprzyjemnych uczuć ogólnych, na przykład stanów nervus sympathicus, za pomocą języka znaków religijno-moralnej idiosynkrazji — „skrucha", „wyrzuty sumienia", „diabelska pokusa", „bliskość Boga"), wyimaginowana teleologia („Królestwo Boże". „Sąd Ostateczny", „życie wieczne"). — Od świata snów ten czysto fikcyjny świat różni się na niekorzyść, pierwszy jest odzwierciedleniem rzeczywistości, drugi fałszuje, dewaluuje, neguje rzeczywistość. Gdy wynaleziono pojęcie „natura" jako przeciwieństwo pojęcia „Bóg", słowo „naturalny" musiało oznaczać tyle, co „naganny" — źródło całego tego fikcyjnego świata stanowi nienawiść do naturalności (— rzeczywistości! —), jest on wyrazem głębokiego niezadowolenia z rzeczywistości... Które wszystko wyjaśnia... Kto ma powody, by się kłamstwem odcinać od rzeczywistości? Ten jedynie, kto przez nią cierpi. A cierpieć przez rzeczywistość to tyle, co być unieszczęśliwioną rzeczywistością... Przewaga nieprzyjemnych uczuć nad przyjemnymi jest przyczyną owej fikcyjnej moralności i religii, przewaga taka zaś stanowi formułę dekadencji...

16
Do podobnego wniosku zmusza krytyka chrześcijańskiego pojęcia Boga. — Lud, który jeszcze wierzy w siebie, ma też jeszcze swego własnego Boga. Czci w nim warunki, dzięki którym góruje, swe cnoty — swą radość z samego siebie, swe poczucie mocy projektuje na istotę, której może za to wszystko składać dzięki. Kto jest bogaty, ten chce dawać, dumny lud potrzebuje Boga, by składać ofiarę. Religia, z punktu widzenia takich założeń, jest formą wdzięczności. Lud jest wdzięczny za samego siebie, do tego potrzebuje Boga. — Taki Bóg musi potrafić przynosić korzyść i szkodę, być przyjacielem i wrogiem — podziwia się go zarówno w dobrym, jak i w złym. Sprzecznej z naturą kastracji Boga, która czyni go Bogiem tylko dobra, nikt by tam sobie nie życzył. Zły Bóg jest równie potrzebny jak dobry Bóg: wszak własne istnienie lud zawdzięcza akurat nie tolerancji, akurat nie filantropii... Cóżby mu zależało na Bogu, który nie zna gniewu, zemsty, zawiści, szyderstwa, podstępu, gwałtu? Któremu, może nawet nie byłyby znane zachwycające ardeurs zwycięstwa i unicestwienia? Takiego Boga lud by nie rozumiał, na cóż byłoby go mieć? — Gdy jednak lud ginie, gdy czuje, że jego wiara w przyszłość, jego nadzieja wolności definitywnie znika, gdy poddaństwo uświadamia sobie jako najpierwszą korzyść, a cnoty ujarzmionego jako warunek zachowania swego bytu, wtedy musi się zmienić również jego Bóg. Staje się on teraz świętoszkowaty, strachliwy, skromny, doradza „pokój duszy ", zaprzestanie nienawiści, pobłażliwość, samą „miłość" wobec przyjaciół i wrogów. Stale moralizuje, wpełza do jaskini wszelkiej cnoty prywatnej, staje się Bogiem dla każdego, staje się mężem prywatnym, staje się kosmopolitą... Niegdyś reprezentował lud, potęgę ludu, wszystko, co w duszy ludu było agresywne i złaknione mocy, teraz jest już tylko dobrym Bogiem... W rzeczy samej, nie ma innej alternatywy dla bogów: albo są wolą mocy — i dopóty będą bogami ludu — albo są niemocą, co do mocy — a wtedy z konieczności stają się dobrzy...

17
Gdy wola mocy w jakiejkolwiek formie się obniża, za każdym razem mamy do czynienia także z regresem fizjologicznym, z dekadencją. W warunkach dekadencji bóstwo, wytrzebione ze swych najbardziej męskich cnót i popędów, z konieczności staje się Bogiem ludzi fizjologicznie podupadłych, słabych. Nie zwą oni siebie słabymi, zwą siebie „dobrymi". Nie potrzeba dodatkowych wskazówek, by pojąć, w jakim dopiero momencie historycznym możliwa staje się dualistyczna fikcja dobrego Boga i złego Boga. Tym samym instynktem, którym ujarzmieni redukują swego Boga do „dobra samego w sobie", z Boga swych zwycięzców wymazują oni dobre przymioty, mszczą się na swych panach, diabolizując ich Boga. Dobry Bóg, podobnie jak diabeł: dwa wykwity dekadencji. — Jak w dzisiejszych czasach można jeszcze tak bardzo ulegać naiwności chrześcijańskich teologów i dekretować za nimi, że ewolucja pojęcia Boga, która prowadzi od „Boga Izraela", od Boga ludu, do Boga chrześcijańskiego, do kwintesencji wszelkiego dobra, jest postępem? — Lecz nawet Renan tak czyni. Tak jakby Renan miał prawo do naiwności! Przecież coś zupełnie Przeciwnego, wręcz rzuca się w oczy. (Gdy z pojęcia Boga usuwa się przesłanki wstępującego życia, wszelką potęgę, dzielność, pańskość, dumę, gdy pojęcie Boga krok po kroku karłowacieje w symbol łaski dla zmęczonych, deski ratunku dla wszystkich tonących, gdy Bóg staje się par excellence Bogiem biedaków. Bogiem grzeszników. Bogiem chorych, a predykat „zbawiciel", „wybawiciel" pozostaje poniekąd jako predykat boskości w ogóle, o czym mówi takie przeobrażenie? taka redukcja boskiego pierwiastka? — Oczywiście, powiększyło się dzięki temu „Królestwo Boże". Niegdyś Bóg miał tylko swój lud, swój „wybrany" lud. Potem, tak samo jak jego lud, poszedł między obcych, na wędrówkę, i nigdzie odtąd nie zagrzał już na stałe miejsca, aż w końcu wszędzie poczuł się jak w domu, ten wielki kosmopolita — aż przeciągnął na swą stronę „wielką liczbę" i pól ziemi. Bóg „wielkiej liczby", demokrata wśród Bogów, mimo to nie stał się dumnym Bogiem pogańskim: pozostał Żydem, pozostał Bogiem zakątków, Bogiem wszystkich ciemnych zakamarków i miejsc, wszystkich niezdrowych dzielnic całego świata!... Jego imperium nadal jest królestwem świata podziemi, szpitalem, królestwem suteren, królestwem gett... On sam zaś tak blady, tak słaby, tak dekadencki... Zapanowali nad nim nawet najbledsi z bladych, panowie metafizycy, te pojęciowe albinosy. Tak długo snuli wokół niego swą pajęczą nić, że w końcu, zahipnotyzowany przez ich ruchy, sam stał się pająkiem, sam stał się metafizykiem. Odtąd znów wysnuwa z siebie świat — sub specie Spinozae — odtąd transfiguruje się w coraz cieńszy i bledszy twór, staje się „ideałem", staje się „czystym duchem", staje się „absolutum", staje się „rzeczą samą w sobie"... Upadek Boga. Bóg staje się „rzeczą samą w sobie"...

18
Chrześcijańskie pojęcie Boga — Bóg jako Bóg chorych, Bóg jako pająk, Bóg jako duch —jest jednym z najbardziej zepsutych pojęć Boga, do jakich doszliśmy na ziemi, być może, stanowi ono wskaźnik najniższego poziomu w zstępującej ewolucji typu bogów. Bóg, który wyrodził się w przeciwieństwo życia, miast być jego rozpromienieniem i wiekuistym „tak"! W Bogu wrogość wypowiedziana życiu, naturze, woli życia! Bóg formułą wszelkiego szkalowania „tego świata", formułą wszelkiego kłamstwa o „tamtym świecie"! W Bogu ubóstwienie nicości, uświęcenie woli nicości!...

19
Fakt, że potężne rasy północnej Europy nie odrzuciły od siebie chrześcijańskiego Boga, zaiste nie przynosi zaszczytu ich uzdolnieniom religijnym, już nie mówiąc o ich smaku. Z tak chorowitym i starczym wykwitem dekadencji musiałyby sobie poradzić. Niech będą za to przeklęte, że jednak sobie nie poradziły, do wszystkich swych instynktów przyjęły chorobę, starczość, sprzeczność — odtąd nie stworzyły już żadnego Boga! Niemal dwa tysiąclecia i ani jednego nowego Boga! Miast tego wciąż jeszcze, jak coś uprawnionego, jako ultimatum i maximum twórczej siły boskiej, jako creator spiritus w człowieku, ten godny pożałowania Bóg chrześcijańskiego monotonoteizmu! Ten hybrydyczny twór upadku, twór z zera, pojęcia i sprzeczności, w którym swe usankcjonowanie znalazły wszelkie instynkty dekadencji, wszelkie tchórzostwo i zmęczenie duszy!

20
Potępiając chrześcijaństwo, nie chciałbym popełnić niesprawiedliwości wobec pokrewnej religii, która liczbą wyznawców nawet je przewyższa, wobec buddyzmu. Obie religie należą do tej samej rodziny — obie są religiami dekadenckimi — a zarazem w najosobliwszy sposób się rozchodzą. Krytyk chrześcijaństwa jest do głębi za to wdzięczny indologom, że obecnie można je porównywać. — Buddyzm jest stokroć bardziej realistyczny niż chrześcijaństwo — ma we krwi dziedzictwo obiektywnego i śmiałego stawiania pytań, pojawia się po trwającym setki lat ruchu filozoficznym, który skończył już z pojęciem „Bóg". Buddyzm jest jedyną w dziejach prawdziwe pozytywistyczną religią, także w swej epistemologii (ścisły fenomenalizm —), nie mówi już o „walce z grzechem'", lecz, w pełni uprawniając rzeczywistość o „walce z cierpieniem"'. Buddyzm — co do głębi odróżnia go od chrześcijaństwa — ma już za sobą samooszustwo pojęć moralnych — stoi, mówiąc moim językiem, poza dobrem i złem. — Oto dwa fakty fizjologiczne, na których się opiera i które rozpatruje buddyzm: po pierwsze, nadmierna pobudliwość wrażliwości, przejawiająca się jako wyrafinowana zdolność odczuwania bólu, po drugie, nadmierne uduchowienie, nazbyt długie życie w świecie pojęć i procedur logicznych, co wyszło na niekorzyść instynktowi osobistemu, a na korzyść „nieosobistej" postawie (— dwa stany, które przynajmniej części moich czytelników, czytelnikom „obiektywnym", będą znane, jak mnie samemu, z doświadczenia). Na gruncie wymienionych warunków fizjologicznych pojawiła się depresja, przeciw której wstępuje Budda. Jego środki higieniczne przeciw niej to życie na wolnym powietrzu, życie wędrowne, umiarkowana i wyselekcjonowana dieta, ostrożność wobec wszelkich spirytualiów; a także ostrożność wobec wszelkich uczuć, które poruszają żółć, które rozpalają krew, żadnej troski, ani o siebie, ani o innych. Budda domaga się wyobrażeń, które albo uspokajają, albo rozpogadzają— wynajduje środki, dzięki którym można odwyknąć od innych ludzi. Dobroć, bycie dobrym uważa za coś, co sprzyja zdrowiu. Wyklucza modlitwę, podobnie jak ascezę, żadnego imperatywu kategorycznego, w ogóle żadnego przymusu, nawet we wspólnocie klasztornej (— każdy może znów wystąpić —) Wszystko to potęgowałoby i tak nadmierną pobudliwość. Właśnie, dlatego nie żąda też walki z inaczej myślącymi; jego doktryna przed niczym się tak bardzo nie broni jak przed uczuciem zemsty, antypatii, resentymentu (— „wrogości nie położy kresu wrogość": tkliwy refren całego buddyzmu...) I słusznie, właśnie te uczucia byłyby zupełnie niezdrowe z punktu widzenia głównej intencji dietetycznej. Zmęczenie duchowe, które zastaje Budda i które przejawia się zbytnią „obiektywnością" (to znaczy osłabieniem interesów indywidualnych, utratą punktu ciężkości, „egoizmu"), zwalcza [on] poprzez ścisłą redukcję, również najbardziej duchowych zainteresowań do osoby. W doktrynie Buddy egoizm staje się obowiązkiem, owo „jednego potrzeba", owo „jak ty uwolnisz się od cierpienia" regulują i wyznaczają całą dietę duchową (— zapewne można tu przypomnieć owego Ateńczyka, który również wydal wojnę czystej „naukowości", Sokratesa, który także w królestwie problemów egoizm podniósł do rangi moralności).

21
Warunkiem buddyzmu są: łagodny klimat, ogromna delikatność i swoboda w dziedzinie obyczaju, nieobecność militaryzmu, jak również to, że istniały stany wyższe — a nawet uczone kręgi, — z których wywodził się ruch buddyjski. Jako najwyższego celu łaknie się pogody, ciszy, braku pragnień — i osiąga się swój cel. Buddyzm nie jest religią, w której tylko aspiruje się do doskonałości, doskonałość jest wśród buddystów normalnym zjawiskiem. W chrześcijaństwie na czoło wysuwają się instynkty ujarzmionych i uciemiężonych, zbawienia szukają w nim najniższe stany społeczne. Jako zajęcie, jako środek na nudę chrześcijanie uprawiają kazuistykę grzechu, samokrytykę, inkwizycję sumienia, stale podtrzymują (dzięki modlitwie) uczucie wobec Mocarnego, którego nazywają „Bogiem"; rzeczy najwyższe uważają za nieosiągalne, za dar, za „łaskę". Brakuje im również jawności, kryjówka, ciemne pomieszczenia mają chrześcijański charakter. Gardzą ciałem, higienę odrzucają jako zmysłowość. Kościół broni się nawet przed czystością (— po wypędzeniu Maurów pierwszym posunięciem chrześcijan było zamknięcie łaźni publicznych, których sama Kordoba liczyła 270). Chrześcijański charakter ma niejaki zmysł okrucieństwa, wobec siebie i innych, nienawiść do inaczej myślących, wola prześladowania. Na pierwszy plan wysuwają się posępne i wzburzające wyobrażenia, najbardziej pożądane stany, określane najwyższymi nazwami, są epilepsoidą, dietę wyznacza się tak, by sprzyjała chorobie i drażniła nerwy. Chrześcijański charakter ma śmiertelna wrogość wobec panów ziemi, wobec „dostojnych", — z którą łączy się ukryta, potajemna rywalizacja (— chrześcijanie pozostawiają im „ciało", pragną tylko „duszy"'...) Chrześcijański charakter ma nienawiść do ducha, do dumy, odwagi, wolności, do libertinage ducha, chrześcijański charakter ma nienawiść do zmysłów, do radości(...)"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz